Pomorska 500 już pierwszego dnia otrzymała swój własny i adekwatny do „różnotrudności” trasy przydomek – „Piekło Północy”. Pierwsza edycja młodszej siostry ultramaratonu Wisła 1200 stała się nie tylko wizytówką pięknych, miejscami jeszcze dzikich terenów zachodniego pomorza i kaszub, ale również sprawdzianem odporności uczestników i wytrzymałości ich sprzętu. Wszechobecny piach, błoto, trzęsawiska, pełne spektrum pogodowe i ponad 4000 metrów przewyższeń, odcisnęły znaczące piętno w ultrarowerowym świecie…

Swoją przygodę z Pomorską 500 rozpocząłem w środę 10 czerwca A.D. 2020 wcześnie rano. Transport mechanicznym dyliżansem do Chojnic, stamtąd z dwiema przesiadkami droga stalowym „parowozem” do Goleniowa. Na miejscu chwila oczekiwania na bractwo z Gdańska i wspólna jazda do miejscowości Stępniczka na nocleg przed startem. Czas od późnego wieczora upłynął nam na trzysetnym już przepakowywaniu rzeczy, sączeniu wiadomych izotoników, ogarnianiu kanapek, kabanosów, batoników i napojów oraz delikatnych regulacjach sprzętu.

Średnio przespana noc, jeśli w ogóle można tak określić leżenie z zamkniętymi oczyma i wyjazd tuż przed kurami do Czarnocina do biura zawodów. Najdłuższym dystansem jaki do tej pory pokonałem ciągiem było około 104 km i to w okresie kiedy jakieś trzy lata temu, szykowałem się do triathlonowej połówki w Suszu. Świadomy okres przygotowań do pomorskiej 500 rozpocząłem bardzo późno, bo dopiero gdzieś w okolicach połowy kwietnia, od kiedy to zacząłem wydłużać wyjazdy do 40 – 50 km. Dwa tygodnie przed starem ogarnąłem też dwudniową „zakładkę” 90+80”, testując przy okazji nowe siodełko.  Teraz miałem wydłużyć ten dystans kilkukrotnie, znaleźć się poza domem i własną strefą wygodnego komfortu przez kilkadziesiąt średnio sprecyzowanych godzin. Swoje robiła też świadomość odległości do pokonania oraz spora niewiadoma trasy jaką przygotował organizator…

Punktualnie o 5:50 z „duszą na kierownicy” i bez butelki wody zostawionej w depozycie, ruszyłem na trasę mojej pierwszej w życiu rowerowej wyrypy. Pierwsze kilometry leciały lekko, miękkie przełożenia, adrenalina oraz lekki niepokój z tyłu kasku. Asfaltowy szlak, urywane rozmowy, pilnowanie mapy na nawigacji i systemowy kontakt z bazą, dość skutecznie odwracały uwagę od stopniowo zmieniającej się trasy. Pogoda utrzymywała idealne rześkie warunki do jazdy. Coraz częstsze leśne dukty zaczynały pomału dominować pod toczącymi się momentami niepewnie kołami, a piasek i mijane kałuże były przedsmakiem tego co tak naprawdę czekało na nas na kolejnych kilometrach…

Ryzyko przygody jest tysiąckroć cenniejsze

od dobrobytu i wygód…

Paulo Coelho

Już od samego początku zawodów uderzał podział sprzętu, gdzie mniej więcej połowa osób zdecydowała się na tytułowe dla imprezy gravele, druga część postawiła na klasyczne mtb. Nie zabrakło tez rowerów turystycznych oraz gostka na… rowerowej hulajnodze. Jadąc na stosunkowo wąskich 35 milimetrowych kolach, niejednokrotnie musiałem nieco improwizować i zjeżdżać na pobocze lub trawiasty brzeg wytyczonej przez organizatora drogi, uważając jednocześnie aby nie złapać w szprychy gałęzi lub innej niespodzianki, by w razie zagrożenia móc błyskawicznie zareagować i minimalizować straty. Coraz częstsze odcinki piasku i błota stopniowo stawały się wprost proporcjonalne do słyszanych tu i ówdzie inwektyw i epitetów na temat trasy, orgów oraz sprzętu jakim ową trasę wytyczono, bądź założeniami jakim się wtedy kierowano…

Zmęczenie pierwszego dnia zacząłem odczuwać około 150 kilometra. Nieco podświadomie założyłem tą odległość jako wartość krytyczną dla postanowienia czy jadę dalej, czy rozbijam pomorską na trzy części. Postanowiłem jechać dalej, tłumacząc sobie i kolegom w słuchawkach, że Grupie Kolarskiej Malbork poprzeczkę wysoko zawiesić ktoś powinien, a że padło na mnie to jadę. Droga momentami naprawdę dająca się polubić, była coraz częściej przepleciona odcinakami błota czy wręcz bagna. Zaczął też dawać znać o sobie napęd, wydając co pewien czas dziwne odgłosy przypominające mielenie piachu z kamieniami.

Mniej więcej w połowie dnia zaczął siąpić deszcz, dość długo zwlekałem z założeniem kurtki przeciwdeszczowej, co zemściło się nieco później gdyż praktycznie do końca moja ciepła bluza już nie wyschła. Krytycznym bynajmniej dla mnie momentem, było skąpanie się po pół koła na trzęsawiskach w okolicy 210 kilometra. Otuchy dodawała informacja od poprzedzającego mnie Waldka, że na 225 km jest otwarty sklep. Postanowiłem tam dotrzeć. Kalkulując na szybko swoją nieco mokrą sytuację oraz wydający z siebie coraz rozpaczliwsze odgłosy napęd, postanowiłem zostać na noc w lokalizacji jaką udostępnił właściciel owego sklepu. Były ostatnie dwa miejsca i nie było się więc nad czym zbyt długo zastanawiać. Technicznie po pokonaniu tak długiego dystansu i jeszcze ciepłym prysznicu, powinienem zasnąć jak kamień. Nic bardziej mylnego…

Dzień drugi po średniej dawce snu i wczesnego podniesienie się z pozycji horyzontalnej wykorzystałem na obowiązkową kawę i prowizoryczne wysuszenie choć w minimalnym stopniu wkładek i butów. Przydały się bardzo rezerwowe skarpetki oraz maść. Po małym śniadaniu oraz ogarnięciu maszyny wodą ze szlaucha i nasmarowaniu napędu ruszyłem na kolejny etap. Dzień zapowiadał się średnio pod względem pogodowym. Przelotne mżawki i wszechobecne nieco parne poczucie nadchodzącej burzy…

Pierwszy poważny opad dopadł mnie w okolicach 300 km. Kilkadziesiąt uciekających na przystanku minut rozpoczęło podświadomą walę pomiędzy rozsądkiem, a chłodną i nieco skomplikowaną kalkulacją. W tym tempie dotrę do mety w sobotę rano, wlokąc się niczym rowerowe zombie przez okolice Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego – średnio to wygląda pomyślałem. Postanowiłem jechać do późnego popołudnia i jakieś dwie godziny przed zmierzchem rozglądać się za noclegiem. Z perspektywy poprzedniego dnia uświadomiłem sobie również podstawowy błąd logistyczny jaki popełniłem – uzależniłem spanie od napotkanych warunków zabierając jedynie hamak, folię nrc i ciepłe ubranie. Zaczęły się też pierwsze kryzysy mentalne, coś na zasadzie „przecież możesz zadzwonić po auto i zakończyć tą gehennę”. Bardzo pomagało wsparcie telefoniczne z bazą. Budowało morale na kolejne kilometry i pozwalało złapać nieco rowerowego flow. Nocleg fuksem udało się ogarnąć około 165 km przed metą. W sumie to nie wiem jak wyglądała by dalsza część wyścigu, gdyby nie ta miejscówka. Nocny marsz połączony z pchaniem roweru przez mokry las, potrafi całkiem nieźle zryć banię…

Dzień trzeci. Sobotni poranek przywitał mnie delikatnym sfatygowaniem organicznych części napędowych, objawiającą się sztywnością nóg oraz pojawiającym się coraz wyraźniej nieco dokuczliwym bólem nadgarstków. Pogoda zapowiadała się świetna, wyruszyłem na krótko planując odliczać już tylko pozostające do mety kilometry. Jakieś 100 kilometrów do mety we znaki dały mi się także bloki spd. Nieco piekący ból śródstopia, niwelowałem jadąc momentami całkowicie wypięty by rozluźnić nogi. Dość ciekawym odcinkiem trasy trzeciego dnia były okolice Wieżycy oraz kamiennych kręgów w okolicy oraz „końcowy” odcinek poprowadzony przez Trójmiejski Park Krajobrazowy. Trasa była bardzo przyjemna i miała dużo zjazdów, choć jej szczególny nieco downhillowy odcinek po prostu zszedłem. Świadomość zbliżania się do mety dawała sporo dodatkowej energii. Zrobiło się też nieco chłodniej, ubrałem cienką wiatrówkę i leciałem do mety…

Ostatnia długa prosta do molo, deptak. Z jednej strony chce się już żeby to się skończyło, a z drugiej trochę szkoda, że to już koniec tej pięknej przygody. Z jednej strony myśli „Nigdy więcej”, a z drugiej „Niebawem znów to zrobię”. O zmęczeniu zapominam na widok mojego niezastąpionego supportu, zjeżdżam w dół na plażę. Meta. W sumie to nie zwracam nawet zbyt dużej uwagi na medal, przyciąga mnie zapach pierogów ze szpinakiem. To pierwszy ciepły posiłek do dwóch dni. W takich chwilach docenia się proste rzeczy. Rzeczy, które są na wyciągnięcie ręki, a o których wartości zapomina się bo są zawsze dostępne. Łapię się na tym, że cieczy mnie każdy taki “mikrozachwyt”, a piękno tej przygody pozostawi na zawsze niesamowite wspomnienia.

Dobra energia dla Was – Marek Mróz

Dziękuję Wszystkim bez wyjątku pchającym kropka do mety. W szczególności dziękuję: Andrzejowi i Zygmuntowi za punkt dowodzenia w bazie taktycznej “na Targowej”, Agnieszce i Wacławowi ze genialne wsparcie, Ani i Waldkowi za odwracanie uwagi od zmęczenia, Piotrowi za motywację i wsparcie, Helenie i Januszowi za doping on line oraz Waldkowi za to że mnie na to wszystko namówił…

Pomorską 500 2020 ogarnąłem Rowerem Focus Mares 2018 sprzęt nie uległ żadnej awarii. Swojego krążownika wyposażyłem w zestaw Bike Pakingu – Roshwell Attack oraz nawigację Wahoo Elemnt.

  • Torba na kierownicy + zestaw poprzeczek aluminiowych. Zmieściłem w niej: apteczkę, maść clotrimazolum gsx, woreczki foliowe, podręczne jedzenie, czołówka, wiatrówka, dokumenty.
  • Torba pod ramą zawierała: power bank 20.000 mAh, zestaw naprawczy, hak przerzutki, trytytki, multitool, zapasową dętkę, kable do ładowania sprzętu, telefon, traker Gps.
  • Tobołek zmieścił: Hamak, spodnie i kurtkę rowerową przeciw deszczową, zapasowe skarpetki, bielizna, cieplejsza bluza, koszulka techniczna, rękawki i nogawki rowerowe, druga zapasowa dętka i chusteczki nawilżane.

Co zabrałbym dodatkowo, lub co bym zmienił ?

Tarp do hamaka najlepiej z moskiterą, lekki bivybag, trzeci bidon.

Poprzednie wpisy na blogu w temacie Pomorska500:

Pomorska 500 – PROLOG

Pomorska 500 – Bilet w jedną stronę